Zmień swoje życie w 7 dni! No chyba, że będziesz zbyt zmęczony już w środę…

(czyli wielki poradnik, w którym może zrewolucjonizujesz świat, ale i tak okaże się, że weekend jest święty)

Ach, któż by nie chciał zmienić swojego życia w zaledwie tydzień? Już widzę te wielkie banery na portalach społecznościowych: „7 dni do pełnego sukcesu!”, „Od poniedziałku nowy Ty!”, „Nowa ja w 168 godzin – niesamowite efekty gwarantowane!” i tym podobne. Brzmi cudownie, prawda? Wygląda to mniej więcej tak, jakby ktoś obiecał, że jeśli tylko wstaniesz jutro wcześniej z łóżka, zrobisz pięć pajacyków oraz nakleisz na lodówkę motywacyjny cytat, to do piątku staniesz się Jeffem Bezosem, ale z empatią Matki Teresy. Same superlatywy! Tyle że… no właśnie. W środę, wiadomo, człowiek jest zmęczony, a w czwartek to już walczy z pokusą drzemki. W piątek myśli wyłącznie o tym, żeby rzucić wszystko i uciec w Bieszczady, a weekend – przecież każdy coach szanuje weekend i nie zmusza, by drastycznie „pracować nad sobą” w sobotę czy niedzielę. Bo coś się jednak ludziom od życia należy!

Zanim jednak z entuzjazmem skoczysz w wir radykalnej 7-dniowej transformacji, zapraszam do lektury mojego prześmiewczego (ale i odrobinę poważnego, bo jak się nie uśmiać przy tak wdzięcznym temacie) wpisu. W końcu świat lubi, gdy ktoś z poczuciem humoru obala zbyt idealistyczne obietnice.
A więc: chcesz zmienić całe swoje życie w tydzień? Oto, co cię czeka dzień po dniu… albo raczej: jak to może wyglądać z nieco bardziej cynicznej strony.


Dzień 1 (poniedziałek): Entuzjazm level hard

Pierwszy dzień – zawsze najpiękniejszy. Właśnie kupiłeś (tak, to ty, drogi Czytelniku, rozsiądź się wygodnie i pozwól, że będę cię przez moment coachować w dość sarkastycznym stylu) czteropak fantastycznych e-booków w promocji, obejrzałeś cztery podcasty motywacyjne i stwierdziłeś, że od dziś na pewno będziesz żyć jak influencer w stylu slow, zero waste i minimalizm w jednym. Wstaniesz o 5:00 rano, żeby przebiec 10 kilometrów, a potem zjesz jaglankę z łyżką superfoods made in Peru, chociaż do tej pory myliłeś komosę z kaszą manną.

Oczywiście w poniedziałek jesteś zapalony jak dopiero odpalona fajerwerka. Przecież nic cię nie powstrzyma od pisania swojego dziennika wdzięczności, planowania posiłków i obowiązków w pięknym bullet journalu, robienia listy celów, wizualizowania sukcesów, a jednocześnie stawiania czoła trudom życia w mieście bez smogu (bo masz plan przeprowadzić się w Bieszczady – ale to dopiero w dalszej części transformacji, spoko!).

Do wtorku pewnie jeszcze cały ten zapał się utrzyma, bo chętnie wstawisz na Instagrama relację z cytatem Paulo Coelho i lajkami od znajomych, żeby pokazać, jak dzielnie się rozwijasz. Gdzie tu pułapka? Otóż – w tym, że to jest dopiero pierwszy dzień. Jak wiemy z licznych badań (okej, nie wiem, jakie to badania, ale często ktoś tak pisze w internetach), każdy pierwszy dzień diety, sportu, czy nowego postanowienia zawsze wygląda idealnie. A później bywa różnie.


Dzień 2 (wtorek): Czy ktoś mówił coś o kryzysach?

We wtorek wciąż czujesz się jak Herkules, który przeniesie górę, a w przerwie machnie rewolucyjną aranżację swojego mieszkania. Nadal świeci ci się w głowie wielka lampka motywacji, którą zapaliłeś w poniedziałek rano. Mimo to, zaczynają się pojawiać drobne wątpliwości – bo czy oby na pewno ma sens wstawanie o piątej rano, skoro do pracy idziesz na dziewiątą? Przecież to cztery godziny cudownego spania – luksus nie do przecenienia! Ale jeszcze się trzymasz. W końcu to dopiero drugi dzień „nowego życia”!
Zainspirowany prezentacją z YouTube’a, do której link dostałeś w ramach bonusu od Guru Szybkiej Przemiany, robisz więc notatki w notesie w skórzanej oprawie (od lat kurzącym się gdzieś w szufladzie). Ze słuchawkami na uszach biegasz, słuchając audiobooka o rozwoju osobistym, i wizualizujesz, jak to za kilka dni świat się kłania przed tobą. Bo to przecież ty, w twojej doskonałej wersji, już w piątek zarządzisz i wybudujesz drugą Dolinę Krzemową w swoim ogródku.

I tak mija wtorek – w euforii, ale z drobnym głosikiem z tyłu głowy: „Ile jeszcze zostało? 5 dni? Dobra, dam radę!”


Czytaj więcej:

Dzień 3 (środa): Pojawia się zmęczenie (czyli klucz do całej zabawy)

Środa. A w planie rewolucja. Tylko że to jest moment, w którym zderzasz się z prozą życia. Wstajesz rano, bo budzik o piątej dzwoni jak szalony, ale w myślach już czujesz, że raczej przydałaby się porządna drzemka. Zerkasz w lustro i widzisz lekkie cienie pod oczami, bo poprzedniej nocy chciałeś być taki „pro” i poszedłeś spać o północy (przecież musiałeś jeszcze dokończyć nagranie wideo z kolejnymi radami – co z tego, że padły ci trzy razy powieki, motywacjętrzeba chłonąć!).

Teraz jednak z wolna zaczyna pukać do ciebie Twój stary znajomy – reżim dnia codziennego. Środa to taki dziwny moment, kiedy minęła już euforia pierwszych dni, a do weekendu jeszcze kilka długich godzin (lub lat). Masz zatem do wyboru: iść w zaparte i ślęczeć nad kolejnym testem osobowości, który ci powie, że Twoją misją jest zostać „kreatywnym wizjonerem bez granic”, czy raczej wybrać zdrowy, lekko niechętny minimalizm i stwierdzić, że w sumie te 7 dni to był żart, a Ty wcale nie musisz się aż tak spinać?

Tu dotykamy sedna. Bo w środku programu szybkiej metamorfozy – i to jest najczęstszy scenariusz – przychodzi moment: „Ja… ja jestem zmęczony!”. I co się wtedy dzieje? Albo heroicznie zaciśniesz zęby i w środę walczysz, jakbyś miał przed sobą bitwę pod Grunwaldem, albo radośnie rzucasz wszystko w kąt. W sumie w coachowskich hasłach nigdzie nie było wzmianki o potędze drzemki. A powinna być! Drzemka to potęga, wierz mi. Twórczy potencjał rośnie, gdy się wyśpisz…


Dzień 4 (czwartek): Wątpliwości – a co, jeśli ta zmiana nie jest mi potrzebna?

Dzień czwarty to często moment, gdy następuje poważne przewartościowanie wszystkich pomysłów, jakie podłapałeś w poprzednich dniach. Czy naprawdę potrzebuję tej diety opartej na zielonym jęczmieniu? Czy medytacja z kryształami dźwiękowymi jest dla mnie, skoro zasypiam przy pierwszej próbie i budzę się dopiero wtedy, gdy rozlega się głośna gong? Czy bullet journal to rzeczywiście klucz do sukcesu, skoro rysowanie codziennych habit trackers pochłania mi więcej czasu niż samo ich wypełnianie?

I tak dalej. Czwartek to wspaniały czas na – nazwijmy to – pierwsze kapitulacje z przytupem. Co dziwniejsze, coachowie przewidują tę chwilę i w swoich fantastycznych programach wideo czwartkowe materiały dedykują temu, by zachęcić cię do wytrwałości. Mówią: „Nie poddawaj się! Za chwilę będziesz na mecie!” i podsuwają ci motywacyjne cytaty w stylu: „Zawsze, gdy pada deszcz, to za chmurami świeci słońce”. Problem w tym, że w twojej głowie tworzy się myśl: „No tak, ale ja miałem/łam posprzątać gruntownie mieszkanie, wdrożyć 10 nowychi nawyków, a do tego jeszcze robić 5 posiłków dziennie z najzdrowszych składników. Gdzie w tym wszystkim moje ja, które potrzebuje się wyspać i zjeść przynajmniej jednego burgera z czystym sumieniem?”

Stajesz więc przed dylematem. Z jednej strony wspaniała wizja bycia super-efektywnym (jak postaci z marketingowych reklam: zawsze uśmiechnięty, w wyprasowanej koszuli, z kubkiem kawy w ręku i towarzyszącym mu psem, który w ogóle nie gubi sierści). Z drugiej strony – realność czwartku. W mailach zalegają ważne sprawy z pracy, rodzina pyta, czemu tak mało dzwonisz, przyjaciele chcą cię zobaczyć w piątek wieczorem, a twój pies wcale nie wygląda jak z reklamy i właśnie przegryzł ci ulubione kapcie.


Dzień 5 (piątek): Ach, nadchodzi weekend – czy każdy coach przyznaje wolne?

Piątek to istny test twojej determinacji. W coachowskim planie jest to dzień podsumowań. Dzień, w którym należy uświadomić sobie, ile już osiągnąłeś w ciągu tych kilku dni. Teoretycznie, jeśli ufasz motywacyjnym obietnicom, powinieneś już być – no, może jeszcze nie Elonem Muskiem, ale przynajmniej Gołotą w czasach świetności, gotowym do walki o marzenia. Pytanie brzmi jednak: czy czujesz ten przypływ endorfin, czy może wręcz przeciwnie – jedyne, co odczuwasz, to opadnięcie entuzjazmu, bo marzysz już tylko o tym, żeby wreszcie nic nie robić?

Co by na to powiedział Twój coach? Albo kolejny guru, który sprzedaje e-booki o „geniuszu w 7 dni”? Pewnie powiedziałby: „Pracuj, bo weekend to nie powód do rezygnacji z marzeń!” Ale hej, spójrzmy prawdzie w oczy. Weekend to świętość. Wykasujmy na moment wizję świata, w którym i w sobotę, i w niedzielę musisz o świcie biegać i spisywać swoją „poranną intencję na udany dzień”. Bo przecież sobota to dzień, w którym należy się wyspać do oporu, a w niedzielę przyjęło się spać jeszcze dłużej, skoro w poniedziałek czeka nasz stary znajomy – budzik.

W piątek po południu sam widzisz, jak trudny jest to dzień na dociskanie planów, bo ciało i umysł chętnie zapraszają cię już do weekendowego trybu: zrobię to w poniedziałek (czyli w tym wypadku: w sumie po co się spinać, skoro lada moment zacznie się przerwa od ambitnych postanowień?).


Dzień 6 (sobota): Wielkie NIC, bo się należy

Sobota w wielu szybkich programach samodoskonalenia jest pomijana albo ewentualnie schowana gdzieś w rogu slajdów, bo ci, co chcą rewolucji w 7 dni, często zapominają, że… sobota to sobota, tak? Większość świata czeka na moment, żeby się wyluzować. Nierealne jest, byś w sobotę stał się nagle robotem, który przerabia kolejne lekcje e-learningu (no dobra, są też tacy, co to robią, szanuję!). Ale jednak częściej w sobotę człowiek pragnie iść na zakupy, posiedzieć w kawiarni, obejrzeć trzy zaległe odcinki serialu albo zrobić pranie, bo w tygodniu nie było kiedy.

W programach odważniejszych coachów pojawiają się co prawda wzmianki typu „To nie jest moment na przerwy!”, ale naprawdę, czy mamy poważnie w to wierzyć?
Halo, to jest sobota. Trzeba się wyspać. Trzeba poszukać w Google: „co można zrobić z wolnym popołudniem”. Trzeba wreszcie odwiedzić znajomych, rodzinę albo bar mleczny (jak ktoś woli).
No i ta regeneracja… Niektórzy wręcz ostrzegają, że praca nad sobą bez regeneracji jest jak walka z wiatrakami, i ja do tego klubu się zapisuję. Wszak co człowiek wyspany, to szczęśliwszy!


Dzień 7 (niedziela): Refleksja, że może warto dać sobie czas

I dochodzimy do finału, w którym – według bajkowego scenariusza – w niedzielę od rana powinieneś już być całkiem nową osobą, kipieć energią, mieć skutecznie pozamykane wszystkie zadania i czuć się dumnym z realizacji 7-dniowego planu „od zera do milionera, od leniucha do super-sportowca, od bałaganiarza do mistrza zen”. Na filmikach coachów w niedzielę zazwyczaj widać uśmiechniętego człowieka, który podsumowuje: „Zobacz, jak wiele osiągnąłeś w tym tygodniu!” W tle leci delikatna muzyka, a w bonusie dostajesz trzy nowe checklisty na kolejny tydzień.

Tymczasem, w prawdziwym życiu, w niedzielę zazwyczaj myślisz o poniedziałku. I – zwłaszcza jeśli w sobotę do późnej nocy oglądałeś seriale – w niedzielę rano może nie do końca chcesz wstawać z łóżka. W końcu to niedziela, można zwolnić. Znajdujesz może pół godzinki na jakąś cichą refleksję typu: „A może ja jednak chciałbym wprowadzić w życie te dwa czy trzy nawyki, ale w swoim tempie?” I to jest najcenniejsza myśl, która może się w tobie pojawić! Bo realna przemiana zwykle wymaga czasu, a nie poganiania i surowego reżimu przez tydzień.


Jak to więc jest z tym rewolucyjnym tygodniem?

Z perspektywy cynika i osoby przyglądającej się coachowskim cudom z przymrużeniem oka – tydzień to okres wystarczający na to, by…

  1. Poznać podstawy całego systemu, który coach wymyślił,
  2. Zdać sobie sprawę, że radykalna zmiana w 7 dni często brzmi jak obietnica, za którą stoi sprzedanie nam produktu w stylu „Zrób to szybko i zbij fortunę”.

Brzmi fajnie, nie powiem, ale czy to jest realne?
Z wielu powodów – wątpliwe. Bo prawdziwa zmiana, taka uczciwa, od fundamentów, zazwyczaj wymaga czasu. Możesz w tydzień postawić fundament, a właściwie – zrobić wykop pod fundament. Ale czy wybudujesz cały dom? No, raczej nie. Prawdopodobnie w siódmym dniu budowy wciąż układasz cegły i uczysz się, jak w ogóle wiązać zbrojenia. Dokładnie tak samo jest z wewnętrzną przemianą: nie da się zwykle trwale zmienić przyzwyczajeń, nawyków czy przekonań w tak krótkim czasie. Chyba że chcesz zaliczyć przygodę i przeżyć intensywny tydzień, ale bez gwarancji spektakularnej stabilności rezultatu.


A co z tym weekendem – czy da się zmieniać życie i jednocześnie świętować sobotę i niedzielę?

No właśnie, to jest kluczowe pytanie. Bardzo często mówi się, że człowiek potrzebuje wolnego, by naładować baterie. Przecież w tym całym rozwoju osobistym chodzi także o równowagę życiową. Ba, nawet najwięksi coachowie wspominają, że well-being i work-life balance są czymś ważnym. A w tym kontekście – czy jest uczciwe narzucanie sobie w sobotę i niedzielę intensywnego reżimu, który nie pozwala ci wyjść do ludzi czy posiedzieć przy kawie z ciastkiem?
Z mojego (mocno sarkastycznego, ale i życzliwego) punktu widzenia, to dość nierozsądne. Szczególnie że większość z nas przez pięć dni w tygodniu boryka się z pracą, korkami w mieście, obowiązkami domowymi, a wolne dwa dni są na wagę złota. Po co je marnować na spinanie się i śledzenie check-list, skoro bardziej skorzystasz, robiąc przez te dni coś, co cię odpręża i dodaje energii?

W gruncie rzeczy, jeśli już pragniesz realnych zmian, to lepiej ustalić sensowny plan długoterminowy, rozłożony na miesiące, a nie na jeden tydzień. Oczywiście, wspaniale jest zacząć w poniedziałek, bo nic tak nie motywuje, jak początek tygodnia, ale w środę pozwolić sobie na drzemkę – bo wszyscy jesteśmy ludźmi. A weekend niech będzie okazją do cieszenia się życiem w inny sposób niż ciągłe doskonalenie się.


Podsumowanie: co się stanie w ciągu 7 dni?

  1. Poniedziałek – Masz entuzjazm do skutecznej rewolucji. Robisz listy, plany, zaczynasz biegać, zdrowo się odżywiać, a do tego jeszcze medytujesz w przerwach na lunch.
  2. Wtorek – Wciąż jest super! Pojawia się jednak pytanie, czy aby na pewno dasz radę. Ale jeszcze się nie poddajesz.
  3. Środa – Nadchodzi zderzenie z rzeczywistością. Zmęczenie. Pierwsze chwile zwątpienia. „Po co mi to było?”
  4. Czwartek – Wątpliwości narastają. Zaczynasz kwestionować sens całego przedsięwzięcia. Guru mówi: „Wytrwaj!” Ty mówisz: „A może nie?”
  5. Piątek – Rozterka: czy skupić się na nowym, wspaniałym ja, czy jednak zacząć weekend? Kuszące jest piwo ze znajomymi, popcorn i Netflix.
  6. Sobota – Praktycznie rzecz biorąc, dzień wolności. Większość coachów i tak przymyka oko, bo jest weekend i wie, że w sobotę to raczej nikt nie ma ochoty na „ciężką pracę nad sobą”.
  7. Niedziela – Niby koniec wyzwania i dzień wielkiego finału, w którym powinieneś poczuć się rewolucyjnie odmieniony. A w praktyce wraca refleksja: „Może ja powinienem/powinnam działać wolniej, ale systematycznie?”

I tak właśnie w większości wygląda ta fenomenalna 7-dniowa transformacja. Czy to znaczy, że zupełnie nie warto próbować? Ależ nie! Warto. Od czegoś trzeba zacząć. Po prostu trzymaj w głowie fakt, że w 7 dni możesz się zainspirować, poczynić małe kroki i sprawdzić, co ci odpowiada, a co nie. Ale oczekiwanie, że w tydzień staniesz się totalnie inną osobą, jest dość nierealne – chyba że wpadniesz na pomysł zmiany imienia i przeprowadzki na drugi koniec świata (ale i wtedy wciąż jesteś sobą, czyż nie?).


Trochę sarkazmu a… trochę zdrowego podejścia

Na koniec warto też dorzucić łyżkę optymizmu. Bywają ludzie, którzy rzeczywiście potrafią w tydzień rzucić palenie, wyeliminować cukier z diety czy zacząć biegać. W większości przypadków jednak kluczem jest to, że oni kontynuująto po tygodniu i nie rezygnują w drugim czy trzecim tygodniu. Samo „wyzwanie 7 dni” bywa po prostu fajnym preludium do większej zmiany. Warto przestać wierzyć w złote obietnice i potraktować je raczej jako impuls, punkt startowy, a nie – święty graal rozwoju osobistego.

Jeśli więc coach mówi ci: „Zapraszam do programu Ultraszybka zmiana w 7 dni, to będzie rewolucja!”, to włącz sobie w głowie filtr zdrowego rozsądku. Zastanów się, czego potrzebujesz, ile masz energii i czy – cholera – na pewno chcesz się tym zajmować w weekend. A może wolisz spędzić sobotę spacerując z psem lub jeżdżąc na rowerze, a niedzielny poranek przeznaczyć na leniuchowanie z kubkiem kawy w łóżku? Wtedy program wydłuży się ciut bardziej niż 7 dni, ale za to osiągniesz bardziej zrównoważony efekt, pozbawiony przegrzania organizmu i psychiki.

I to właśnie jest ta puenta, do której docieramy. Możesz być panem swojego losu, ale pan nie musi się przecież uwijać w szalonym tempie! Możesz zmieniać przyzwyczajenia i budować styl życia, który ci służy, choćby zajęło ci to kilka miesięcy czy lat. Owszem, czasem fajnie jest pójść na kilkudniowy intensywny kurs czy warsztat – super, że coś cię rozbudza. Ale zaprzęganie się w niewolę idei „za 7 dni moje życie będzie totalnie inne” to recepta na mało zabawną frustrację w środku środy i chcenie (z nieznanych dotąd pokładów serca), by jednak ktoś cię do poniedziałku zamknął w hibernacji.


Na zakończenie: Dobry humor i odrobina realności

Więc co, drogi Czytelniku, zmienisz swoje życie w 7 dni? Może i tak! Ale w oparciu o wszystko, co tu przeczytałeś – pozwolę sobie przypuszczać, że w środę będziesz zbyt zmęczony, w czwartek poważnie się zastanowisz, w piątek przegra z weekendową radością, a sobota… no cóż, weekend jest święty. Dlatego w niedzielę zapewne dojdziesz do wniosku, że może zamiast rewolucji w 7 dni, wystarczy wprowadzać drobne zmiany stopniowo, za to skuteczniej i bardziej przyjaźnie dla siebie.

Oczywiście istnieje ryzyko, że spróbujesz mimo wszystko i stwierdzisz: „Ej, przecież to się da zrobić!” – bo akurat jesteś niezwykle zmotywowaną osobą, która kocha wyrzeczenia i nie przeraża jej myśl, że trzeba w sobotę wstać o 5 rano i biegać przez pół miasta. Wtedy proszę bardzo, niech ci coachowie wbiją koronę na głowę. Ba, może nawet zaczniesz nagrywać własne filmiki i sprzedawać e-booka: „Jak zostałem mistrzem w 7 dni, a w sobotę zrobiłem jeszcze generalne porządki w piwnicy”.

Jednak zaznaczmy – takich herosów jest mało. Reszta z nas to ludzie z krwi i kości, którzy potrzebują spać, jeść i czasem ponarzekać, że się nie chce. I to jest okej. Cała sztuka w tym, by odnaleźć własną drogę, w swoim tempie. A gdy przy okazji natkniesz się na program obiecujący cuda w tydzień, po prostu zerknij na to z przymrużeniem oka i daj się jedynie częściowo zainspirować – bo może z jego rad weźmiesz coś pożytecznego (np. pomysł na lepszą organizację czasu), ale bez stresu i ciśnienia, że musisz stać się nowym człowiekiem w jeden obieg kalendarza.

No i pamiętaj – nic nie jest złe w tym, że w środę jesteś śpiący, w czwartek sceptyczny, a w sobotę wolisz iść na imprezę, niż słuchać kolejnego podcastu o potędze motywacji. W końcu najważniejsze to… od czasu do czasu odpuścić. Przecież marzymy o życiu, które da nam satysfakcję i uśmiech (nie tylko w niedzielę), a do tego człowiek w kapciach i piżamie z ulubioną kawą może być absolutnie szczęśliwy – i wcale nie musi być super-efektywnym automatem rozwoju osobistego przez 24 godziny na dobę.

Zatem do dzieła! Wdrażaj swoje małe-wielkie zmiany, śmiej się z tak zwanych „rewolucji w 7 dni”, czerp z nich co najwyżej inspirację, a resztę traktuj jako ciekawostkę. I nigdy, przenigdy nie rezygnuj z wolnej soboty i niedzieli, jeśli tego właśnie potrzebujesz. A jeśli czujesz jednak zew pracowitości – też dobrze, byle nie z przymusu i presji. Bo żadnazmiana nie będzie trwała, jeśli wynika z samego wyścigu z czasem, a nie z autentycznego pragnienia.

W końcu – jak mówił pewien klasyk (i wcale nie był to wielki guru coachingu): „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”. Nawet na obejrzenie sezonu serialu jednego dnia… choć to akurat zmienia nas w krótkoterminowe zombie, a nie w super-człowieka. Ale hej, czasem warto, prawda? Powodzenia w prawdziwym życiu i niech sarkastyczna moc będzie z tobą!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *